Plastikowe skronie, rozdarte na poły
Kłębią się w nich myśli uparte jak woły
Szkilsto-metaliczna łza na dnie istnienia
Szukam ciągle pasji, szukam podniecenia
Przewiercam sekundy, tygodnie, eony
Czas chce czegoś więcej, jest nienasycony
Dałby mi Bóg łaskę spokoju i ciszy
Rzuciłby choć światła na połać mej kliszy
Byłby towarzyszem, nie srogim arbitrem
Podzieliłby się ze mną mądrości swej choć litrem
Pomógłby me nogi ułożyć do cwału
I przestałby już żądać ode mnie rytuału
Zaprosiłby na tańce, swoim winem spoił
Pstryknięciem w swoje palce, fortunę mą potroił
Dałby życie wieczne, choć wszystko się kończy
Pokazał jasno z bliska, co mnie z innymi łączy
Pomógł odnaleźć drogę wśród zawiłości kłączy
Pomachałby z peronu, gdy znów będę uciekał
A jeśli się z czymś spóźnię, spokojnie by poczekał
Zrobiłby te rzeczy nim mi serce wyschnie
Ale kurwa NIE! On musi nie istnieć...
Nie dodano jeszcze żadnych komentarzy.